PODOBIEŃSTWO OSÓB, MIEJSC I ZDARZEŃ JEST PRZYPADKOWE
***
Jestem sierotą z bidula. Brzmi słabo, prawda? Ale innego domu nie pamiętam. Miałam dwa miesiące, gdy mnie tam oddano, a moja matka podobno nie żyje. Podkreślam – podobno – bo ja nigdy w to nie wierzyłam i miałam cichą nadzieję, że kiedyś po mnie wróci. Oczywiście zdarzyli się ludzie, którzy chcieli mnie adoptować. Nie dałam się nikomu zabrać. Wtedy los postawił na mojej drodze kogoś, kto mógł mi pomóc dotrzeć do prawdy. Miałam trafić do ciotki Elaine Harrison. Siostry mojej matki.
Odkąd tylko dowiedziałam się, że opuszczę placówkę i trafię w końcu do prawdziwej rodziny, targały mną sprzeczne emocje. Z jednej strony ekscytacja i nadzieja, z drugiej obawy - jak będzie? Ciocia Elaine na spotkaniach w obecności wychowawczyni wydawała się być... w porządku. Była lekko przy tuszy, w średnim wieku. Miała niebieskie oczy i średniej długości rude włosy. Mieszkała w domu na obrzeżach i według opieki społecznej mogła mi zapewnić "lepsze warunki bytowe".
W końcu nadszedł ten długo wyczekiwany dzień.
- Wiesz, że zawsze możesz na nas liczyć – obiecała moja współlokatorka Juliet, kiedy siedziałyśmy na parapecie podczas długiej przerwy.
- Myślę, że będzie dobrze – dodała rok starsza Eve, rzucając papierkiem w jakiegoś dzieciaka - Tyle czasu na to czekałaś, głupia, a wyglądasz, jakbyś miała iść na ścięcie.
- Po prostu się denerwuję - odparłam, lekko zirytowana - Pewnie, jest miła i tak dalej. Ale dlaczego zjawiła się akurat teraz?
Eve wywróciła oczami.
- Ty i te twoje teorie spiskowe - pokręciła głową z politowaniem - Wyluzuj! Może po prostu akurat teraz przeszła wszystkie procedury. Pamiętasz, ile Amelie czekała na adopcję. Wciąż im coś nie pasowało...
- Pomyśl sobie, jaka to szansa - wcięła jej się Juliet - Ona musi coś wiedzieć.
Ach tak. O rodzicach. W zasadzie sama niewiele o nich wiedziałam. Matka miała na imię Vivian, ojciec nieznany. Podobno to ona mnie oddała, a potem słuch o niej zaginął. Aż do dnia, w którym do opieki społecznej zgłosiła się właśnie Elaine.
***
Raz jeszcze rozejrzałam się po swojej części pokoju w domu dziecka, w dłoni trzymając walizkę. Drugą ręką przewiesiłam torbę przez ramię. Spojrzałam w lustro, grzywka opadła mi na czoło. Odgarnęłam ją niedbale i wzięłam głęboki oddech.
Elaine czekała na mnie na parterze, wraz z wychowawczynią i dyrektorką placówki. Towarzyszył jej także wysoki i szczupły mężczyzna o blond czuprynie, zielonych oczach i sztucznym wąsiku, który podkręcał co kilka sekund. Ubrany dość elegancko. Sztywniak, skwitowałam w duchu.
- Witam - podał mi dłoń. Uścisnęłam ją niepewnie.
- To Kenneth Lockwood, mój kierowca - przedstawiła go ciocia - Katerine, moja siostrzenica.
Trzymałam się tego ostatniego słowa, powtarzałam je w myślach, serce zabiło mi mocniej.
Pożegnałam się z wychowawczynią i dyrektorką, na zewnątrz czekały przyjaciółki. Uściskały mnie.
- Odzywaj się, mała - Eve klepnęła mnie w ramię - Powodzenia. Widzimy się w szkole.
- To jej samochód? - Juliet wskazała na parking.
Stało tam czarne sportowe BMW z przyciemnianymi szybami.
- Tak - prychnęłam lekceważąco, choć w środku umierałam z ekscytacji - Ma nawet swojego kierowcę. Dziwny typ.
Podeszła do nas Elaine.
- Jedziemy, Katerine?
- Tak - odparłam.
Z chwilą zamknięcia się drzwi samochodu oficjalnie zostawiłam za sobą wszystko, co do tej pory kochałam. Znów wróciły wątpliwości - jak będzie? Co dalej?
W milczeniu spoglądałam na miejski krajobraz za oknem, na tętniące życiem ulice.
- Gdzie mieszkasz, ciociu? - spytałam w końcu.
- Już dojeżdżamy - niedbale wskazała ręką kierunek.
Kenneth wziął ostry zakręt w prawo. Wjechaliśmy na osiedle domków jednorodzinnych na przedmieściach Fireshine.
Po kilku minutach moim oczom ukazał się biały dom z czerwonym dachem. Wejście i balkony zdobiły przepiękne balustrady, dodatkowo miał przestronny ogród. Dech mi zaparło, gdy parkowaliśmy na podjeździe. Wysiadłam oczarowana.
- Jak tu pięknie! - wykrzyknęłam bezwiednie i po chwili zakryłam usta dłonią.
- Miło, że ci się podoba - zaśmiał się Kenneth, wyjmując z bagażnika moją walizkę. Wymienili z Elaine krótkie porozumiewawcze spojrzenia.
Na spotkanie wyszedł mam wysoki i chudy szatyn, jeszcze szczuplejszy od Kennetha. Uśmiechnął się do mnie życzliwie i podał rękę na powitanie, podobnie jak ciocia zaledwie pół godziny wcześniej. Tyle że jego uścisk był szczery. I miał coś miłego w tych szarych oczach.
- Danny Crible - przedstawił się. Dał się słyszeć lekki akcent.
- Mój ogrodnik - wcięła mu się Elaine.
- Katerine Mervelson, miło pana poznać - odpowiedziałam uśmiechem.
- Mów mi po imieniu, jak wszyscy - wciąż lekko się uśmiechając, przejął od Kennetha moje rzeczy. Skinęłam głową.
- Zapraszam - ciocia delikatnie objęła mnie ramieniem i poprowadziła do środka. Wzięłam głęboki oddech.
Przechodziliśmy od pokoju do pokoju. Z nieukrywanym zachwytem podziwiałam salon urządzony w starym stylu. Na półkach piętrzyły się stosy książek. Zerknęłam na kilka okładek. Większość to były kryminały i thrillery. Dogadamy się, pomyślałam.
Elaine z Kennethem zniknęli w kuchni. Podeszłam więc do okna. Spojrzałam na okoliczne domy, na ludzi idących chodnikiem. Stanął przy mnie Danny.
- Chodź na herbatę - spojrzałam na niego - Podoba ci się?
- Bardzo - przyznałam. I była to prawda.
Usiedliśmy przy stole. Wsypałam cukier do szklanki i zamieszałam, spoglądając dość niepewnie to na Elaine, to na Kennetha. Danny posłał mi pokrzepiający uśmiech.
- Zanim pokażę ci twój pokój, chciałabym omówić z tobą kilka szczegółów - ciocia tymczasem splotła palce na blacie - Zostaniesz w starej szkole, Kenneth będzie cię przywoził i odwoził.
- Dobrze - ucieszyłam się - Ale nie musi się fatygować, koleżanki...
- Mniejsza o nie - uniosła dłoń - Zapamiętaj sobie, że jesteś w tym domu na moich warunkach.
- Ale...
- Zamilcz - jej ton zlodowaciał - Znaj moje dobre serce, twoja matka cię nie chciała, więc ja...
- To nieprawda! - krzyknęłam - Po prostu nie miała innego wyboru!
- A ty skąd możesz to wiedzieć? Zresztą, nieważne - machnęła lekceważąco ręką - Nie o niej jest ta rozmowa. Wracając. Musisz poznać zasady panujące w tym domu.
- Zasady? - zająknęłam się.
- Tak, ślicznotko - Kenneth uśmiechnął się pod wąsem.
- Coś taka zaskoczona? - prychnęła Elaine - Chyba w tym waszym bidulu też mieliście jakiś porządek dnia, co? W końcu mamy być rodziną, więc zachowujmy się jak rodzina - nieco złagodniała.
- Ok - upiłam łyk herbaty - W takim razie słucham.
- Śniadanie jemy o 6:30, później Kenneth odwozi cię do szkoły. O której zazwyczaj kończysz lekcje?
- 15:00 - podałam Danny'emu cukiernicę.
- Od razu wracasz do domu, nie ma szlajania się z tymi dziewuchami z bidula. O 16:00 obiad, 19:30 kolacja. Jasne?
- Jasne - mruknęłam.
- Pomożesz Crible'owi w ogrodzie - mówiła dalej, a Kenneth wciąż szyderczo się uśmiechał - Na coś przecież musisz się przydać.
- Tak, bo ty byłaś na tyle wspaniałomyślna, by mnie wyrwać z rynsztoku, więc moim pieprzonym obowiązkiem jest się odwdzięczyć - przewróciłam oczami.
- Uważaj sobie na słowa, moja panno - zmrużyła powieki - Nie bądź niewdzięczna. Albo się dostosujesz, albo wracasz, skąd przyszłaś. To jak?
Westchnęłam, ukrywając twarz za kubkiem. Spuściłam z tonu i odparłam już spokojnie:
- Zgadzam się. I przepraszam. To wszystko dzieje się tak szybko...
A ty przeproś za to, co powiedziałaś o mojej matce, dodałam w duchu.
- Skoro formalności mamy za sobą, zapraszam dalej - wstała.
Weszliśmy na pierwsze piętro. Elaine otworzyła drzwi na prawo od schodów.
- Moja sypialnia - obwieściła dumnie i gestem zaprosiła mnie do środka.
Niemal od razu przypadłam ku regałom z książkami. Z nieukrywaną ciekawością oglądałam okładki, zachęcona tymi w salonie. Zaśmiałam się w duchu, widząc książki Paulo Coelho.
- Katerine, nie marnuj mojego cennego czasu - zniecierpliwiła się ciocia.
Następny w kolejce był gabinet Kennetha. Nie umknął mi ironiczny uśmieszek właściciela, gdy omiotłam wzrokiem hebanowe biurko i przeszklone witryny.
- Niezły - mruknęłam - Tak samo sztywny jak i pan.
Danny parsknął śmiechem.
- Daruj sobie te złośliwości - upomniała mnie Elaine.
- Stwierdzam fakty - wzruszyłam ramionami.
Podeszła do zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Powoli przekręciła klucz.
- A oto twoje królestwo - zakomunikowała.
Pokój był dość przestronny, z balkonem wychodzącym na ogród. Urządzony lepiej niż sypiania Elaine, miał swoją duszę, choć meble pamiętały jeszcze lata 90. Stoliczek i łóżko były jednak zupełnie nowe, zasłony w oknach lśniły nowością. Uderzył mnie ten kontrast.
- Nie wiem, co powiedzieć... - wyjąkałam - Dziękuję.
- Cieszę się, że ci odpowiada - odparła Elaine - Kenneth, przynieś rzeczy z dołu. Crible pomoże ci się rozpakować, Katerine. Do zobaczenia na kolacji - wyszła, nie obrzuciwszy mnie nawet przelotnym spojrzeniem.
***
- Jak długo tutaj pracujesz? - zagadnęłam siedzącego na dywanie Danny'ego pomiędzy zawieszaniem w szafie kolejnych sukienek.
- Kilka lat - podał mi kurtkę - Nie jest to szczyt moich marzeń, ale lepsze to niż nic.
- Gdzie jest twój pokój?
- Chcesz zobaczyć? Chodź, dokończymy to później - podał mi dłoń.
Weszliśmy w wąski korytarz ukryty za bocznymi drzwiami. Danny zapalił światło i puścił mnie przodem po dość stromych schodach na poddasze. Złapałam za klamkę, obejrzałam się na niego.
- Śmiało - zachęcił skinieniem głowy.
To, co zobaczyłam, wstrząsnęło mną do głębi.
to jest super.tak trzymaj
OdpowiedzUsuń